(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
Na Uroczysku jest ta piwnica diabelska, odkopaliście ją panowie. Do dzisiaj
koło tej piwnicy, jak dobrze poszukać czerwieńce srebrne można znaleźć, co to je ów
Sowa pogubił. Ja sam dwa znalazłem, ot i one...
I Just zdjął z szafy znany mi już dzbanek, wysypał na stół dwa rzymskie denary
srebrne. Takie jak w grobie księcia. Zapewne zgubiono te monety w pogrzebowym
rozgardiaszu.
Ale nie to jest ważne. Prawdą jest przecież, że na Uroczysku jest piwnica, prawdą jest,
że Just i my w kurhanie odnaleźliśmy trochę srebrnych monet. A jeszcze przed
kilkunastu dniami przyjąłbym opowiadanie Justa za wierutną bajkę, za czyjś wymysł, nie
oparty na żadnym realnym fakcie. Nie śmiejmy się z legend. W każdej z nich jest ziarno
prawdy, choć nie zawsze umiemy je wyłuskać z obrosłej wokół niego bajki i fantazji...
Kończy Just swe opowiadanie:
- A pan nie wierzysz w diabła. Miał się on może z wami bić o te trochę skorup z gliny
i blachy, jeśli takie skarby posiada? Mało panu, że dwa razy ukradł narzędzia, że wierzbę
podpalił - rozczapierza Just palce u ręki i zaginając je, wylicza mi wszystkie
przestępstwa Kuwasy. - Jednego z panów w grobowcu zamknął. A kto kłódkę do
grobowca rozbił? Kto wam trupią główkę pod nogi rzucił?
Milczę. Z kręgu podejrzanych odpadł dziś jeszcze jeden. Bachura. Lecz przecież fakty
pozostały faktami. Zginęły nam narzędzia, spłonęła wierzba, własnymi rękami
uwolniłem Nietajenkę z grobowca i na grobowcu zawiesiłem nowiutką kłódkę.
Jest, jest jednak jakiś nasz przeciwnik! Zbyt chytry, abyśmy go chwycili za rękę, zbyt
przebiegły, aby ujawnić nam swe oblicze i swe imię. Kto on?...
129
Justowe wino ma cierpki smak, ale darzy ciepłem i radością. Jeszcze łyk i może
zaróżowi się ten szary świat. Jak błyskawica na chmurnym niebie przeszyje mnie jakaś
szczęśliwa myśl, rozjaśni ciemność zagadki?
- Pojutrze wyjeżdżamy. To już zdecydowane - rzekłem.
- Już? Po robocie, po badaniach? - dziwił się.
- A cóż to za robota? - wzruszyłem ramionami. - Gdyby nie przeszkody ze strony
Kuwasy, i tygodnia byłoby za dużo na badania. Profesorowi Nemście zachciało się
jeszcze grzebać w piwnicy na Uroczysku i tak, ani się człowiek spostrzegł, minęło ponad
trzy tygodnie.
- Ale pan do nas przyjedzie, prawda? - patrzył mi pilnie w twarz, a widząc, że
umykam w bok oczami, zaniepokoił się. - Przecież musi pan zobaczyć, czy tych z
powiatu ruszył pana artykuł? A jak znowu odwlecze się budowa ośrodka zdrowia?
- Napiszesz mi, drogi Juście, list o wszystkim. Adresuj na redakcję, a adres masz w
gazecie. Ja tu chyba nie wrócę. Po co? Nie przyniósł mi szczęścia diabeł Kuwasa...
- On nikomu szczęścia nie przynosi - odrzekł cicho.
Wypiłem do końca wino z kubka. Podałem rękę Justowi.
- Chce pan klucz od kolegiaty? - zapytał.
A gdy odpowiedziałem odmownie, w ręce klasnął ze zdumienia. Był przyzwyczajony,
że ilekroć odwiedzałem go, prawie każda wizyta kończyła się wzięciem klucza od
romańskiej budowli. Intuicyjnie wyczuł, że stało się ze mną coś niedobrego, jeśli uroki
kolegiaty przestały na mnie działać.
- Nie chce pan klucza? Naprawdę? - przeraził się.
- Nie, Juście. Do widzenia. Bądź zdrów.
Wyszedłem. Deszcz przestał padać, ale wiatr strząsał krople z przemoczonych drzew.
Świątek w krzakach dzikiego bzu frasował się bardziej niż zazwyczaj, a nagie i czarne
od starości ciało Chrystusa ociekało wodą. Twarz miał jakby mokrą od łez, a na końcu
grubego nochala wisiała mu wielka kropla wody.
- Ech, ty... żebyś wiedział, jak mi markotno - mruknąłem do niego.
Lecz to nie była prawda. Mruknąłem tak, aby ugruntować w sobie przekonanie, iż
jestem człowiekiem skrzywdzonym przez los. Wypite wino gorącą falą rozpełzło mi się
po ciele, wezbrała we mnie zadzierzystość. Nawet nie siliłem się, żeby omijać lub
przeskakiwać rozlane na drodze kałuże. Waliłem prosto przed siebie, rozpryskując wodę.
Niech ktoś spróbuje mnie zatrzymać. Nie ma chętnych?... Dziwne.
W jadalni naszego baraku zastałem całą ekipę. Na stołach leżało wyposażenie
książęcego grobowca, a na podłodze stały skrzynki. Mniejsze przedmioty owijano w
papier i układano w pudełka, większe zaś wkładano do skrzynek wymoszczonych
sianem.
Może tu znajdę chętnych do bójki, hę? Z hukiem zatrzasnąłem za sobą drzwi.
- Boże, co za grzmoty! - sarknęła Babie Lato.
- Może się co stało? - zwrócił się do mnie zaniepokojony Nemsta.
Zaśmiałem się ponuro.
- Może?... - machnąłem ręka. I przypomniało mi się na „może”.
Może to dzwonią dziwodzwony.
Może to gonią dziwożony.
Może przez jary, przez chojary
130