(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
Została postawiona na planie pustego kwadratu; skrzyżowane bele tworzyły szereg ustawionych na sobie liter X. Szczyt wieńczyła platforma. Zmrużywszy oczy, Jack zdołał dojrzeć, że przechadzało się po niej kilkoro ludzi.
Delikatny podmuch wiatru uderzył w plecy Jacka, który siedział na skraju drogi z podciągniętymi pod piersi kolanami i złożonymi na nich rękoma. Kolejna ze zmarszczek na trawie pomknęła w stronę wieży. Jack wyobraził sobie, jak krucha konstrukcja musi chwiać się na wietrze i poczuł ściśnięcie w żołądku.
NIGDY bym tam nie wszedł, pomyślał. Nawet za milion dolarów.
W tej samej chwili rzeczywiście stało się coś, czego się obawiał od chwili, gdy zobaczył, że na wieży są ludzie: jeden z nich spadł.
Jack poderwał się na równe nogi. Jego usta się rozchyliły, wskutek czego wyglądał jak człowiek będący w cyrku świadkiem wypadku akrobaty, który upada nie tak jak trzeba i leży zwinięty bezwładnie na ziemi; kobiety, która nie sięga trapezu i pada z łoskotem w siatkę; ludzkiej piramidy, która niespodziewanie się wali, tworząc bezładne kłębowisko ciał.
Och, kurwa, o rany, och...
Oczy Jacka nagle się rozszerzyły. Po chwili jeszcze bardziej rozdziawił usta - w istocie żuchwa niemal dotknęła mu mostka. Potem zdołał ją unieść, a na jego ustach pojawił się uśmiech oszołomienia i niedowierzania. Człowiek nie spadł z wieży, nie został też z niej zdmuchnięty. Po obu stronach platformy znajdowały się językowate wypustki - wyglądały jak trampoliny - mężczyzna po prostu doszedł do końca jednej z nich i skoczył. W połowie drogi coś zaczęło się wokół niego rozwijać - spadochron, pomyślał Jack, który na pewno nie zdąży się otworzyć.
Nie był to jednak spadochron.
Tylko skrzydła.
Szybkość spadania mężczyzny zmniejszyła się, a gdy znajdował się pięćdziesiąt stóp nad wysoką trawą, zmalała do zera. Człowiek poleciał z powrotem w górę, w bok od wieży, wymachując skrzydłami tak energicznie, że niemal stykały się nad nim - jak czuby na głowach papugi lokalnego sobowtóra Henny’ego Youngmana*[*Komik amerykański (1906-1998), aktywny od lat trzydziestych do osiemdziesiątych, nazywany królem ripost.] - po czym opadały z niesamowitą mocą, jak ramiona pływaka na ostatnich jardach wyścigu.
Ojeju - jęknął w duchu Jack. To był szczyt; to zakasowało wszystko. Ojeju, popatrzcie tylko, o jeju.
Z trampoliny na szczycie wieży skoczył drugi człowiek, po chwili trzeci i czwarty. W niecałe pięć minut w powietrzu znalazło się z pięćdziesięciu ludzi, wykonywali zawiłe, ale wyraźne ewolucje: odlot od wieży, ósemka, z powrotem i na drugą stronę, kolejna ósemka, z powrotem do wieży, lądowanie na platformie - i cały program od nowa.
Ludzie krążyli, tańczyli i przecinali sobie drogę w powietrzu. Jack zaczął śmiać się z zachwytem. Przypominało to nieco oglądanie wodnych baletów w filmowych ramotach z Esther Williams. Pływaczki - oczywiście przede wszystkim sama Esther Williams - sprawiały, że wydawało się to bardzo proste, jakbyś sam mógł tak nurkować i wirować w wodzie, jakbyś razem z paroma przyjaciółmi rzeczywiście mógł bez trudu równocześnie skoczyć z przeciwnych stron trampoliny i po zsynchronizowanym wejściu w wodę stworzyć ludzką fontannę.
Tutaj było jednak inaczej. Fruwający wokół wieży ludzie nie sprawiali wrażenia, że przychodzi im to bez żadnego wysiłku - widać było, że zużywają mnóstwo energii, by utrzymać się w powietrzu. Jack poczuł z nagłą pewnością, że to bolało, tak jak niektóre ćwiczenia na lekcjach wychowania fizycznego - na przykład nożyce czy skłony do prostych kolan. Bez pracy nie ma kołaczy! - wołał nauczyciel, gdy ktoś śmiał się poskarżyć.