(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
Nadeszły deszcze. Dżungle odrodziły się.
A lód... lód się roztopił.
Zaczęło się to powoli, od coraz większych powodzi każdej wiosny. Potem lodowiec zaczął pękać i morena czołowa tworząca tamę u ujścia doliny zmieszała się z odłamkami skał i bryłami lodu. Przez jakiś czas rosła od nanoszonego przez powodzie mułu i odpadków gromadzonych przez cztery tysiące lat zlodowacenia. W końcu jednak pękła. Najpierw pociekł cienki strumyczek, potem kaskada, a w końcu prawdziwe tsunami, pędzące z rykiem przez dolinę. Wyżłobiona przezeń bruzda była szersza i niż te, które pozostawiły przez sto tysięcy lat mniejsze powodzie. Woda zmyła małą wioskę wybudowaną niedawno u podnóża góry.
I osuszyła Dolinę Shin, pozostawiając aż proszące się o kolonizację żyzne pastwiska.
A góra zapadła w sen.


* * *

Erkum Pol ścinał maczetą poszycie jak maszyna, trzymając się liny, żeby nie zjechać w dół zbocza. Lina była też owinięta wokół jego pasa; to było bardzo strome zbocze.
– „Załóżcie kilka ładunków”, powiedział – mruknął Julian, zsuwając się bokiem i łapiąc pnia drzewa. Na jego nieszczęście kora była porośnięta długimi kolcami i jeden z nich wbił się w jego dłoń. – Aaa! „Wysadźcie zbocze góry”, powiedział. „To żaden problem”, powiedział.
– Mamy materiały wybuchowe – rzekł Fain, zsuwając się za nim po linie. – Mamy ładunki kierunkowe. Co w tym trudnego?
– A umieszczenie ich na sześćdziesięciostopniowym zboczu? Będziemy musieli wykopać jamy na ładunki i zamocować je wbitymi w skałę nitami. Przecież coś musi je trzymać. Zazwyczaj wystarczy obudowa ładunku i waga materiałów wybuchowych, ale w tym wypadku będziemy musieli je zakończyć. A nie jestem pewien, czy jakakolwiek ilość kataklizmitu wystarczy, żeby przeciąć zbocze wzdłuż nawiertów.
– Rów – powiedział Roger, schodząc po linie w dół zbocza. – Wykopiemy płytki rów i odpalimy ładunki prosto w dół. Na tej wysokości powinniśmy mieć dość materiału, żeby zatamować rzekę.
– To się da zrobić – powiedział Fain. – Jakbyśmy zaczynali nowy kamieniołom.
– Właśnie. Jeżeli da się wykopać w tych iłach rów, możemy rozciągnąć detcord, który zrobi to za nas.
– Ale to zdradzi naszą pozycję, sir – zauważył Julian. Między drzewami widać było szczyt cytadeli Krathian, a przynajmniej jej północną basztę.
– I tak niedługo nas tu wypatrzą – powiedział Roger. – A już na pewno nas zauważą, kiedy odpalimy ładunki kierunkowe.
Wymienione ładunki czekały na górze, na wąskiej ścieżce, którą „znalazł” miejscowy przewodnik. Było oczywiste, że pomimo 139
wytężonych wysiłków Gastana i tutejszych Krathian, aby ograniczyć cały handel do Miasta Kupców i opodatkować go, po okolicznych wzgórzach regularnie kursowali liczni przemytnicy.
– Kapitanie Fain, proszę wystawić straże i bierzmy się do roboty – powiedział Roger.
– Tak jest, Wasza Wysokość. To będzie jak tydzień w domu.


* * *

– Co oni tam robią, na Ogień? – zdziwił się Lorak Trał. Dowódca Szponu w jednej chwili ułożył cały plan, kiedy tylko doszła go wieść o śmierci Najwyższego Kapłana. Zbyt długo już Shinowie – i prześladująca ich Plaga – byli cierniem w oku Krathian.
Śmierć Najwyższego Kapłana z ręki ludzi (i to ludzi przypuszczalnie sprzymierzonych z Shinami, sądząc po ich czynach) stworzyła możliwość wyeliminowania przynajmniej Plagi. Od dwóch pokoleń Plaga – składająca się z niewiele lepszych ludzi niż Shademowie i Shinowie – zyskiwała na potędze i znaczeniu. Gdyby pozwolić im na dalszy wzrost, Krathianie padliby pod naporem łowców niewolników. Dlatego trzeba było wykorzystać tę sposobność, by podciąć im nogi. Miażdżąc Mudh Hemh, Szpon wykazałby radzie swoją przydatność, a znaczenie Plagi runęłoby na łeb na szyję.
Nie zaszkodziłoby też, gdyby w wyniku tego on sam został Najwyższym Kapłanem.
– Może planują przecięcie linii zaopatrzenia – powiedział Vos Ton. Dowódca fortecy potarł nerwowo rogi. – Nawet krótka przerwa w dostawach utrudniłaby nam życie. Szkoda, że nie przyprowadziłeś mniej żołnierzy.
Tral, patrząc w górę, pokręcił głową.
– Nawet ich karabiny nie powstrzymają nas od korzystania z drogi. I nie przeszkodzą nam w zdobyciu Mudh Hemh.
– O ile nam się to uda – mruknął Ton. – Z Nopet Nujam nie pójdzie nam łatwo. Ostrzegałem cię, kiedy wymyśliłeś ten plan.
– Musimy im pokazać, że nikt nie może tak po prostu wejść do świątyni i zabić Najwyższego Kapłana – odparł Tral. –
Musimy im pokazać, że popełnili błąd.
– Ale każdy dzień oblężenia daje im okazję spróbowania czegoś nowego – zauważył Ton. – Tylko o to mi chodzi.
– Nieważne, co zrobią, jest ich za mało, żeby mogli nam poważnie zaszkodzić – odparł Szpon. – Chyba że myślisz, iż mogą zesłać na nas gniew Boga Ognia.
– Nie – powiedział Vos Ton, patrząc na postacie ukryte między drzewami. Nawet gdyby spuścili stamtąd lawinę, jego zamkowi nie wyrządziłoby to żadnych szkód. – Nie, ale zastanawiam się, co na nas ześlą.
Chwilę później zboczem wstrząsnął ogłuszający huk. W niebo wzbił się kłąb pyłu i dymu, a potem tak samo szybko runął
grad kamieni i połamanych drzew. Odbijały się i toczyły w dół, i chociaż większość z nich zatrzymała się na drzewach, sporo dotarło na sam dół, przeleciało nad drogą i wpadło do rzeki Shin.
Droga wiła się wąską półką skalną, jakieś dziesięć metrów nad korytem rzeki. Kamienie i drzewa, które wpadły do wody, tylko nieznacznie podniosły jej poziom.
– Próbują zablokować drogę? – spytał Ton zdenerwowanym głosem. – Czy podnieść poziom rzeki?
– Tak czy inaczej, jeżeli pojawi się jakiś problem, wyślemy ekipę roboczą, żeby go usunęła – odparł Tral. Potem parsknął