(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
Gość w twoim wieku...
– A ty przekonałeś o tym Dianę. Moje gratulacje, zięciu. Masz większy wpływ na moją córkę, niż ja miałem kiedykolwiek! Ale zanim odjechaliśmy, wymogła na mnie przyrzeczenie, że nie każę ci nadmiernie ryzykować, jeśli da się tego uniknąć.
– A więc... chcesz powiedzieć, że ta historia z tunelem może być niebezpieczna.
– Jasne, że jest! Ludzie nie są stworzeni do kopania nor, tak samo jak nie są stworzeni do latania czy oddychania pod wodą. Poza tym nikt nie wita przyjaźnie obcych żołnierzy wynurzających się nagle z dziury w ziemi.
– Możesz zginąć, teściu.
Przesunąłem palcem po ostrzu innego miecza i syknąłem, skaleczywszy się. Przyłożyłem palec do ust i wessałem cieniutką strużkę krwi.
– Możliwe – mruknąłem.
– No, to idę z tobą.
– Nie, Dawusie!
– Uzgodniliśmy, że jadę, by cię chronić. Do tej pory nie nadarzyła się okazja.
– Nie, Dawusie – powtórzyłem. – Przyrzekłem twojej żonie, że wrócisz do domu cały i zdrowy.
– A ja przyrzekłem to samo twojej!
Popatrzyliśmy po sobie i roześmieliśmy się jednocześnie.
– W takim razie musimy się zastanowić, której z nich boimy się bardziej – powiedziałem.
Od razu zakrzyknęliśmy zgodnie:
– Bethesdy!
– No, dobrze – westchnąłem. – Gdzieś tam widziałem kolczugę, która pewnie by na ciebie pasowała...
 
Nasz rynsztunek wyglądał przekonywująco przynajmniej dla kucharza, choć co prawda nawet na nas nie spojrzał, kiedy podsuwaliśmy mu miski po polewkę z prosa. Zauważył jednak różnicę w naszym wyglądzie: Dawus otrzymał dwukrotnie większą porcję ode mnie. Zjedliśmy pospiesznie i ruszyliśmy w stronę tunelu. Obóz, tak cichy i nieruchomy na godzinę przed świtem, teraz kipiał podekscytowaniem. Posłańcy uganiali się tam i z powrotem, oficerowie wykrzykiwali rozkazy, żołnierze szeptali między sobą, formując szeregi. Każdy chyba wyczuwał, że dzisiejszy dzień będzie niezwyczajny.
Zeszliśmy ze wzgórza, trzymając się na lewo od miasta i transzei. Poniżej, na wprost nas ujrzałem zakrzywioną fałdę w zboczu, zacienioną wysokimi dębami, tak jak ją opisał Witruwiusz. W niewielkim zagłębieniu tłoczyli się już ludzie w hełmach i lekkich zbrojach, widoczni wśród listowia. Na miejsce zaprowadziła nas dobrze wydeptana ścieżka. Żołnierze posunęli się, potrącając się wzajemnie, by zrobić nam miejsce. Rzut oka na ich rynsztunek przekonał mnie, że niewiele się pomyliłem, dobierając nasze uzbrojenie. Nie rzucaliśmy się w oczy, przynajmniej pod tym względem. Mężczyźni rozmawiali półgłosem, a tuż za sobą usłyszałem, jak ktoś pyta:
– Ile on ma lat? Nieczęsto widzi się siwe brody w oddziałach specjalnych.
Inny głos go uciszył:
– Zamkniesz ty się? Musisz drażnić fatum akurat dzisiaj? A może nie zależy ci na doczekaniu własnej siwizny?
– Nie chciałem go w ten sposób obrazić – tłumaczył pierwszy.
– To siedź cicho. Skoro facet może przeżyć tyle lat, walcząc w armii Cezara, to znaczy, że ma bogów po swojej stronie.
Pierwszy z żołnierzy burknął w odpowiedzi:
– A ten duży obok niego? Nie pamiętam, abym go widział na ćwiczeniach. Myślałem, że do tego zadania specjalnie wybierano niskich kolesiów, jak my. Ten wielki byk może zaczopować tunel jak korek butelkę!
– Cisza tam! Sam wódz nadchodzi! Zaczyna się!
Na zboczu ukazał się Treboniusz w otoczeniu kilku oficerów. Kroczył w pełnej gali, w grzebieniastym hełmie i rzeźbionym napierśniku, połyskującym odbitymi promieniami słońca, którym udało się przesączyć przez liście. Pociągnąłem Dawusa za rękaw tuniki.
– Pochyl głowę i zgarb się trochę!
Treboniusz zaczął przemowę, podnosząc głos tylko na tyle, aby słyszano go w całym zagłębieniu.