(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
A co mam robić, jak
mi ten skur. . . — łypnął na mnie okiem — . . . czysyn — dokończył po namyśle —
rękę złamał?
— Jak to. . . ? — wyrwało mi się dosyć głupio, ale szczerze.
— A tak to. Miesiąc będzie, więcej, pięć tygodni łapiduchy liczą, jak był
pierwszy dobry wyrzut po zimie i wszyscy na brzegu. To się leciało, kto pierwszy.
Już sięgałem po taki, sześć i pół deka, potem zważyłem. . . Jak ten z tyłu nadleciał, gonił mnie i tak siatką walnął, o. . . ! Jak raz mnie tu w rękę trafił, ale bursztyn już miałem w garści i nie puściłem. Swoim kaczorkiem tylko zawinąłem, w mordę
dostał samą smołą, więc się odpier. . . niczył. Ale mnie rękę złamał.
Gestami wskazywał, jak to było, i mogłam sobie doskonale wyobrazić sce-
nę. Ten pewnie klęczał, bo w urodzajnej kupie człowiek zbiera na czworakach,
względnie w kucki, wyciągnął rękę po dużą bryłę, a tamten z tyłu, nie mając już
szans na pierwszeństwo, spróbował sięgnąć siatką na drugim drągu i chwycić ją
pierwszy. Rąbnął go w przedramię ciężkim żelastwem. . .
— Powiedziałem sobie, że nie daruję gnidzie, niech mi się tylko ręka zrośnie,
ale teraz już nie ma co. Kto inny mu nie darował.
— Bo co? — spytałam, równie inteligentnie, jak poprzednio.
— Sama pani zobaczy — odparł, zarazem z satysfakcją i wzgardliwie, czy-
niąc gest brodą w kierunku zbiorowiska. — Od Leśniczówki pewno przyjadą, bo
bliżej. Ja tam się nie przyłożę, tyle mojego.
Porzucił mnie i poszedł w stronę Piasków. Otumaniona nieco i zaciekawiona,
znów popatrzyłam ku zachodowi. Dostrzegłam sylwetki żołnierzy WOP-u. Ru-
szyłam w tamtym kierunku, znów szybciej, bo śmieci nie było, a miałam już do
nich nie więcej niż trzysta metrów. Jeszcze raz zwolniłam przy czarnej smudze,
po czym, kiedy do tłoku brakowało mi ledwo trochę, z grupy ludzi wyszedł ku
mnie mój wymarzeniec.
— Nie musisz tam iść — powiedział. — Widok nie jest zbyt atrakcyjny.
— A co tam się stało? — spytałam, wreszcie jako tako treściwie.
— Rybak się utopił. Bursztyniarz. Prawdopodobnie sam wszedł w morze
o świcie i przewróciło go.
Zrozumiałam od razu. Wiedziałam już, bo było o tym gadanie, jakie niebez-
pieczeństwo przedstawia sobą gumowy kombinezon, tak zwane buto-spodnie. Je-
śli człowiek w tym stroju przewróci się w morzu, najwięcej powietrza gromadzi
41
się w butach i nogi mu idą do góry, a głowa w dół. Nie ma sposobu się obrócić.
Dlatego zasadą jest nie łowić nigdy samemu, tylko w towarzystwie co najmniej
jednej osoby. Niekoniecznie muszą to być przyjaciele, czy spółka, wystarczy, że
jeden drugiego widzi i, jak normalny człowiek, w razie czego udzieli pomocy.
Zwyczajnie złapie go za wystające nogi i dowlecze do brzegu. Ten topielec tutaj
najwidoczniej zlekceważył zasadę.
— Kto to taki? Znamy go?
— Pośrednio. Parę dni temu była o nim mowa. To ten skąpiec z domu pod
czerwonym dachem, ten co miał sypiać na pieniądzach.
— A. . . ! Ten z żoną jak drapak?
— Drapak. . . ? A tak, ten. Przyjechał na motorze chyba jeszcze przed wscho-
dem słońca. Bez sensu, nic nie widać.
— Z chciwości chciał być pierwszy i poczekać na wschód już na plaży?
— Na to wygląda. Zdaje się, że już jadą po niego.
Sprawę niewątpliwie załatwił WOP, w owym czasie jedyna placówka dyspo-
nująca łącznością, bo od strony Leśniczówki nadjeżdżał plażą dżip. Najmniejszy
z pojazdów, jaki mógł przepchnąć się przez te wszystkie piaski i pokonać wy-
dmy, poza nim zdolne to były jeszcze uczynić ciężarówka i czołg. No owszem,
motory, popychane niekiedy dodatkowo ludzką siłą, ale na motorze raczej trudno
przewieźć zwłoki.
— Nie wracam — oznajmiłam stanowczo. — Do Leśniczówki jest bliżej. Tam
wyjdziemy i możemy wrócić autobusem.
— Też bez sensu, bo morze cichnie, ale jak chcesz.
Nie marzyłam tak znowu strasznie o autobusie, ale sama siebie przekonywa-