(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
Najlepsze towarzystwo z całego fachu jest u niego.
— Wszystko miastowi? — spytał pan Claypole.
— Ani jednego wieśniaka u niego nie ma i wątpię, czyby ciebie przyjął, nawet za moją rekomendacją, gdyby nie to, że akurat teraz brak mu trochę pomocników.
— Czy musiałbym mu oddać?... — Noe poklepał się po kieszeni spodni.
— Bez tego ani rusz — odparł Fagin bardzo stanowczym tonem.
— Ale dwadzieścia funtów — to kupa pieniędzy!
— Nie wtedy, kiedy to jest czek, którego nie możesz się pozbyć — odrzucił Fagin. — Numer i data pewnie zapisane? Wyplata vr banku wstrzymana? A! To dla niego niewiele warte. Będzie musiało iść za granicę i na rynku mało za to dostanie.
— Kiedy mógłbym się z nim zobaczyć? — spytał Noe niepewnie.
— Jutro rano. — Gdzie?
— Tu.
— Hm! — mruknął Noe. — A jakie warunki?
— Pańskie życie, wikt, mieszkanie, tytoń i trunki darmo — połowa tego, co zarobisz, i połowa tego, co zarobi dziewczyna.
Gdyby Noe Claypole, którego zachłanność nie należała do najmniejszych, miał całkowicie wolną rękę, bardzo wątpliwe, czy byłby się zgodził nawet na takie olśniewające warunki. Kiedy jednak uprzytomnił sobie, że w razie odmowy z jego strony nowopoznany mógł oddać go natychmiast w ręce sprawiedliwości (a wiadomo, że i mniej prawdopodobne rzeczy się zdarzały), zmiękł stopniowo i powiedział, że chyba mu to będzie odpowiadało.
— Ale, widzisz pan — zauważył Noe — ponieważ ona będzie mogła robić bardzo dużo, więc ja chciałbym wziąć na siebie coś bardzo lekkiego.
— Jakąś przyjemnościową robótkę — poddał Fagin.
— Aha! Coś w tym rodzaju — odrzekł Noe. — Jak pan myśli, co by się dla mnie nadawało? Coś nie zanadto męczącego i nie zanadto niebezpiecznego, rozumiesz pan? O coś takiego mi chodzi!
— Słyszałem, jakeś coś mówił o szpiegowaniu innych, mój drogi — rzekł Fagin. — Mój przyjaciel bardzo potrzebuje kogoś, kto by to dobrze robił.
— A tak, rzeczywiście, wspomniałem o tym i nie miałbym nic przeciwko temu od czasu do czasu — odrzekł pan Claypole powoli. — Ale to samo przez się nie przynosiłoby mi nic, rozumie pan.
— Prawda! — zauważył Żyd namyślając się czy też udając, że się namyśla. — Rzeczywiście, to mogłoby nic nie przynosić,
— Co pan myśli wobec tego? — spytał Noe patrząc nań z niepokojem. — Coś takiego, co się robi chyłkiem, na pewniaka. I żeby człowiek niewiele więcej ryzykował niż siedząc w domu.
— Co sądzisz o staruszkach? — spytał Fagin. — Można dużo zarobić wyrywając im woreczki i paczuszki, a potem czmychając za róg.
— A czy one nie wrzeszczą i czasami nie drapią? — spytał
Noe potrząsając głową. — Nie wydaje mi się, żeby mi to odpowiadało. Nie ma jakiejś innej branży do wyboru?
— Czekaj! — rzekł Fagin i położył rękę na kolanie Noego. — Chodzenie na bębny.
— A co to jest? — zapytał pan Claypole.
— Bębny, mój drogi — rzeki Fagin — to są małe dzieci, które matki wyprawiają na posyłki z sześciopensówkami i szylingami. A chodzenie na bębny to po prostu zabieranie im pieniędzy — zawsze trzymają je przygotowane w garści. Potem spycha się dzieciaki do rynsztoka i odchodzi się bardzo powoli, jak gdyby nic innego się nie stało prócz tego, że jakieś dziecko przewróciło się i potłukło. Ha! ha! ha!
— Ha! ha! — ryknął pan Claypole wierzgając nogami w uniesieniu zachwytu. — Jej, to wymarzona rzecz!
— To prawda! — odrzekł Fagin — i można ci będzie wyznaczyć kilka dobrych rewirów w Camden Town, Battle Bridge i podobnych okolicach, gdzie dzieci ciągle chodzą na posyłki; możesz tam o każdej porze dnia przewracać tyle bębnów, ile tylko zechcesz. Ha! ha! ha!
Tu Fagin szturchnął pana Claypole w bok i obaj wybuchnęli długim głośnym śmiechem.
— No, to dobrze! — rzekł Noe, kiedy przyszedł do siebie, a Karolka już wróciła. — Na którą godzinę się jutro umówimy?
— Dziesiąta ci odpowiada? — spytał Fagin, a kiedy pan Claypole kiwnął głową na znak zgody, dodał: — Jakie nazwisko mam podać mojemu dobremu przyjacielowi?
— Pan Bolter — odrzekł Noe, który przygotował się na taką ewentualność. — Pan Morris Bolter. A to jest pani Bolter.
— Uniżony sługa pani Bolter — powiedział Fagin i złożył Karolce ukłoń pełen groteskowej dworności. — Mam nadzieję, że bardzo niedługo poznamy się bliżej.
— Słyszysz, co ten pan mówi, Karolka? — zagrzmiał pan Claypole.
— Słyszę, Noe, kochanie! — odrzekła pani Bolter wyciągając rękę.
— Nazywa mnie Noe, ot tak sobie z czułości, rozumie pan? — rzekł pan Morris Bolter, dawniej Claypole, zwracając się do Fagina.
— O tak, rozumiem, doskonale rozumiem — odrzekł Fagin, raz przynajmniej nie mijając się z prawdą. — Dobranoc! Dobranoc!
Wśród wielu pożegnań i miłych życzeń pan Fagin odszedł. Noe Claypole nakazał swej towarzyszce, by bacznie uważała, i jął oświecać ją w tym, co dotyczy zawartej umowy. Czynił to z całą wyniosłością i wyższością, które przystoją nie tylko przedstawicielowi silniejszej płci, lecz także dżentelmenowi doceniającemu godność specjalnego poruczenia, jakim jest chodzenie na bębny w Londynie i okolicy.
 
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
W KTÓRYM POKAZANE JEST, JAK PRZEMYŚLNY KRĘTACZ WPADŁ W TARAPATY
Więc to pan byłeś swoim własnym przyjacielem, tak? — spytał pan Claypole, alias Bolter, gdy zgodnie z zawartą między nimi umową przeniósł się nazajutrz do domu Fagina. — Ehe, zaraz wczoraj wieczór tak sobie myślałem.
— Każdy jest przyjacielem siebie samego, mój drogi — odparł Fagin ze swym najbardziej znaczącym uśmieszkiem. — Nikt i nigdzie nie ma lepszego.
— Chyba czasami — odrzekł Morris Bolter przybierając minę bywałego światowca. — Niektórzy nie są dla nikogo takimi wrogami jak dla siebie, wie pan.
— Nie wierz temu — rzekł Fagin. — Kiedy człowiek jest samemu sobie wrogiem, to tylko dlatego, że jest sobie za dobrym przyjacielem, a nie dlatego, że dba o wszystkich innych prócz siebie. Tere fere! Czegoś takiego nie ma w naturze.
— Jeżeli nawet jest, to nie powinno być — odrzekł pan Bolter.