(…) jak masz dziś wykitować, to dziś wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona.
Michael przywarł plecami do ściany, chowając się za stosem połamanych skrzynek. Gestapowiec rozejrzał się, stojąc tyłem do Michaela, po czym rzucił przelotnie okiem w uliczkę w sposób świadczący o tym, że robi to już nie pierwszy raz. Następnie zdjął kapelusz, starł z niego nie istniejącą plamkę, włożył go z powrotem na głowę i ruszył w kierunku avenue Gambetta. „To sygnał - domyślił się Michael - prawdopodobnie adresowany do kogoś znajdującego się dalej na ulicy”.
Nie miał już jednak czasu na domysły. Po kilku sekundach wylot uliczki minął szczupły blondyn w szarym płaszczu, z czar­nym neseserem w ręku i w okularach w drucianej oprawce. Ser­ce Michaela zabiło żywiej. Adam był punktualny.
Michael odczekał jeszcze około pół minuty i wtedy zobaczył kolejnych dwóch mężczyzn, podążających w tę samą co Adam stronę. Szli w odstępie kilku kroków jeden od drugiego. Pierwszy z nich miał na sobie brązowy garnitur i fedorę na głowie, a drugi ubrany był w beżową marynarkę, sztruksowe spodnie i brązowy beret. W ręku trzymał gazetę, w której - jak domyślał się Mi­chael - z pewnością był ukryty pistolet.
Michael dał im jeszcze kilka sekund, potem nabrał głęboko powietrza w płuca i wyjechał rowerem na rue Tobas. Skręcił w prawo ku avenue Gambetta i ujrzał wszystko jak na dłoni: mężczyzna w skórzanym kapeluszu posuwał się szybkim kro­kiem daleko z przodu po lewej stronie ulicy, Adam z kolei szedł prawą stroną, za nim podążał mężczyzna w garniturze, a dalej jeszcze człowiek z gazetą.
„Niezła i dobrze pomyślana parada” - uznał Michael. Prawdopodobnie na avenue Gambetta czekali kolejni gesta­powcy. Odbywali ten rytuał przynajmniej dwa razy dziennie, odkąd namierzyli Adama, i być może monotonia tej czynności przytępiła ich spostrzegawczość. Być może. Michael jednak zbyt na to nie liczył. Wyprzedził człowieka z gazetą, pedałując w rów­nym tempie. Jakiś inny rowerzysta wyminął go, naciskając ze złością na trąbkę. Michael wysunął się przed mężczyznę w gar­niturze. Według planu - Gaby miała być teraz około stu jardów z tyłu z zadaniem wsparcia Michaela, gdyby sprawy przybrały niepomyślny obrót.
Adam zbliżył się do skrzyżowania rue Tobas i avenue Gam­betta, rozejrzał na obie strony, zatrzymał się, by przepuścić cię­żarówkę, i przeszedł na drugą stronę ulicy, kierując się na pół­nocny wschód. Michael pojechał za nim i po chwili zobaczył, że mężczyzna w skórzanym kapeluszu wchodzi w bramę i na­tychmiast z tej samej bramy wychodzi inny agent gestapo, w ciemnopopielatym garniturze i dwukolorowych butach. Nowy agent ruszył do przodu, rozglądając się powoli na wszystkie strony. Nieco dalej, przy skrzyżowaniu rue de Belleville i avenue Gambetta, stał szary budynek, na którym powiewały nazistowskie flagi.
Michael przyspieszył nieco i wyprzedził Adama. Z przeciwka zbliżał się ktoś na zdezelowanym rowerze, przednie koło pojazdu biło na boki. Michael zaczekał, aż znajdzie się niemal oko w oko z Myszą, i wtedy skinął szybko głową. Zobaczył błyszczące i wilgotne od strachu oczy złodzieja, ale już nie można było przerwać akcji, zadanie musiało być wykonane teraz albo nigdy. Michael minął Mysz, zostawiając go samemu sobie.
Widząc skinienie Michaela, dezerter poczuł przeszywające mu wnętrzności ostrze skrajnego przerażenia. Dlaczego zgodził się zrobić coś takiego? Nie mógł tego zrozumieć. Nie, nieprawda, dobrze wiedział, dlaczego na to przystał. Chce jechać do domu, do żony i dzieci, a to jedyny sposób, żeby tego dokonać...
Zobaczył, jak mężczyzna w dwukolorowych butach rzuca mu ostre spojrzenie, a potem odwraca wzrok. Jakieś dwadzieścia stóp za nim szedł blondyn w okrągłych okularach, to jego rysopis miał wbity do głowy. Jeszcze dalej zobaczył zbliżającą się ciem­nowłosą kobietę, powoli kręciła pedałami roweru. Poprzedniej nocy robiła tyle hałasu, że nawet nieboszczykowi by stanął.
O Boże, jak tęsknił za swoją żoną!
Ubrany w szary płaszcz blondyn z czarnym neseserem zbliżał się już do skrzyżowania z rue St. Fargeau. Mysz nadusił nieco mocniej na pedały, by zająć odpowiednią pozycję. Serce biło mu jak oszalałe. Nagły podmuch wiatru omal nie przewrócił go razem z rowerem. W prawej dłoni Mysz ściskał złożoną karte­czkę. Blondyn zszedł z krawężnika i zaczął przechodzić przez rue St. Fargeau. „Boże, dopomóż mi” - pomyślał Mysz ze ściąg­niętą przerażeniem twarzą. Tuż obok niego przejechała riksza, krzyżując mu szyki. Przednie koło roweru zatrzęsło się tak gwał­townie, że niewiele brakowało, a popękałyby szprychy. Blondyn był już prawie na przeciwległym krawężniku, więc Mysz zacisnął zęby i zarzucił rowerem w prawo. Runął na bok, ocierając się barkiem o rękę blondyna, a koła roweru pośliznęły się po bruku i uderzyły o brzeg krawężnika. Upadając, wyciągnął przed siebie obydwie ręce, jakby chciał przytrzymać się powietrza. Jego prawa dłoń śmignęła pomiędzy fałdy płaszcza blondyna; wyczuł doty­kiem połataną wełnianą podszewkę oraz krawędź kieszeni i roz­chylił palce. Niemal w tym samym momencie uderzył ciałem w krawężnik, aż zabrakło mu tchu w płucach. Jego prawa dłoń mokra od potu była pusta.
Blondyn przeszedł trzy kroki, obrócił się, spojrzał na leżącą na ziemi postać w łachmanach i zatrzymał się.
- Nic panu nie jest? - zapytał po francusku.
Mysz uśmiechnął się tylko głupkowato i zamachał rękami.